Również byłem na wczorajszym koncercie o godzinie 20:00. Czarujący wieczór. Naprawdę piękny koncert, bez żadnych dłużyzn, cudownie zagrany. Od strony instrumentalnej brak większych zarzutów. Chyba tylko w
Libertango jakieś dziwne trzaski psujące harmonię było słychać. Orkiestra idealnie nagłośniona, nie atakowała zbyt potężnym brzmieniem. Łatwo przykryć wokalistów, kiedy ma się do dyspozycji dziesiątki instrumentów. Umiar i elegancja. Taka też była Edyta. Zapowiedziana przez Artura Andrusa, jako "ta, która zawładnie sceną, jak to robi z innymi scenami" i ta przepowiednia szybko się sprawdziła.
Początek był trochę niepewny, oszczędny.
Nie proszę o więcej w ogóle mnie emocjonalnie nie poruszyło. Edyta zaśpiewała to dość delikatnie, nie wydzierała się, ale gdzieś ten ładunek emocjonalny rozpierzchnął się. Było pięknie, ale obojętnie jeśli chodzi o reakcję z mojej strony, miałem wrażenie że Edyta asekuruje się przed dalszą częścią. Później było już tylko lepiej.
Stop! Po takim wykonaniu żaden facet nie byłby w stanie skrzywdzić Edyty. Był żar, piękne prowadzenie frazy, kilka tzw. "momentów". Oczywiście nie było to tak imponujące jak wykonanie z pewnego feralnego programu, ale i tak zrobiło wrażenie. Przede wszystkim, Edyta skleiła się bardzo z brzmieniem orkiestry, a w ostatnich latach często rozjeżdża się z melodią. Tutaj na szczęście czuła temat i muzyka doskonale podkreśliła szlachetność jej barwy.
Przed wykonaniem hitu Niemena Edyta zaczęła nawijkę, że nieczęsto śpiewa ten utwór ze względu na to, że jest bardzo trudny i wymaga szczególnej oprawy, jak obecność orkiestry właśnie. Wyraziła obawę czy starczy jej głosu, zwłaszcza że "powietrze jest dziś suche". Głosu starczyło. Aż nadto. Ani razu wokal jej się nie złamał, może nie osiągnęła jakichś niebotycznie wysokich dźwięków, może nie pozwoliła sobie na zbyt wiele zwyczajowych ozdobników, za to cały czas brzmiała potężnie. Popisała się wolumenem, natężenie dźwięku pozwoliło jej na porywające i bardzo wiarygodne wykonanie tego manifestu. Jako odbiorca czułem, że rozumie przesłanie utworu i potrafi doskonale to przekazać. Chyba tylko Grażyna Łobaszewska z kobiecych postaci rodzimej sceny może się pochwalić takim poziomem zrozumienia sztandarowego przeboju Niemena (nawet córce artysty geny nie zapewniły tej umiejętności). Publiczność nagrodziła ją owacjami na stojąco. To jedna z tych magicznych chwil, których nie da się kupić i szacunek publiki był wystarczająco wymowny. Podziw na całego, a zgromadzone audytorium często w zaawansowanym wieku, co nie przeszkodziło im poderwać się z miejsca. Najprecyzyjniejszy cios jednak dopiero miał nadejść.
Dumka mnie rozłożyła nie tyle na łopatki, co na czynniki pierwsze. Nie umiem opisać tego, co wyczarowali. Jakimś sposobem rozbroiło mnie totalnie, tak pięknie współbrzmieli i się uzupełniali. W Opolu również było magicznie, ale tutaj jakoś podziałało silniej. Kiedy w końcówce szeptali: "tak współcześni, aż do granic... W ciemnym kinie, po kryjomu ocieramy łzę" i ja zacząłem łzą się bławacić, jakby to określiła Agnieszka Osiecka. Ewokowało to wspomnienia, przywołało to, co w Edycie pokochałem najbardziej te wszystkie lata temu. Interpretacja, zdolność wywoływania emocji. Mietek oczywiście pomógł to zbudować, jak zwykle uroczo nieporadny. Obecność jego głosu komplementowała Edytę, jakby pozwoliła jeszcze wydobyć więcej i więcej, ale nie spowodować przesytu. Zdecydowanie bardziej cenię sobie liryzm Edyty od dramatyzmu, choć przez te wszystkie lata chyba bardziej zakolegowała się z drugą cechą (też jej z nią do twarzy).
Nawet gadki diwy nie wzbudziły mojej irytacji czy zażenowania. Była ciepła, złożyła bardzo przemyślane życzenia noworoczne, bez typowych dla niej mądrości typu: "świat jest zły, ale łatwo jest być dobrym". Nawet gadanie o pysznych pyzach i debiucie w Poznaniu (jak chyba w każdym większym mieście, gdzie występuje
) nie przeszkadzało. Co jest raczej niespotykane w przypadku jej wystąpień na galach telewizyjnych, wyszła na koniec ze wszystkimi wykonawcami na scenę, machała do ludzi schodząc. Nie czuło się, że wywyższa się ponad innych, że jest zimna i niedostępna.
I choć koncert zwrócił mi część wiary w Edytę jako artystkę, to przyniósł również smutną konstatację. Kontrast i przepaść między tym dostojnym wcieleniem a pretensjonalną wersją Górniak ze skrzydłami, niefortunnymi stylizacjami, wygłaszającej jakieś "złote", niepokojące myśli jest tak ogromny, że aż trudno uwierzyć że to ta sama osoba. Nie oczekuję oczywiście, żeby chodziła cały czas w sukniach wieczorowych, sztywno trzymała się jakichś ram, spełniała cudze oczekiwania, ale po prostu widać jak na dłoni jej zagubienie, pewne rozerwanie. Jak dla mnie może nosić neonowe szpilki jednego dnia, śpiewać mniej patetyczne utwory po czym wskakiwać w wytworną suknię i zachwycać w tych monumentalnych balladach, ale przejście z jednej w drugą jej nie wychodzi. I po co jej to całe efekciarstwo, głupie wywiady i robienie wokół siebie sztucznego szumu, kiedy może ludzi oczarować prawdziwą "energią utkaną z piękna". Wciąż na dużo ją stać, nie utraciła jeszcze wszystkich walorów a kryje się za pozorami. Rozpisałem się strasznie, czas kończyć. Ewentualne rozwinięcie myśli później