DS pisze:Drugi w mym życiu koncert Eweliny - zaliczony - Mrągowo - 22.08.2009r.
Już do Giżycka nie zawitam, gdyż się po prostu z lekka rozczarowałem.
Do rzeczy.
Do Mrągowa trafiliśmy (ja z bratem) tuż po 19. Zatrzymaliśmy się przy wielgachnej mapie miasta, by zorientować się, gdzie znajduje się amfiteatr - sprawdzałem na mapie w Internecie, ale moja pamięć okazała się zawodna (trasa była prosta - Wojska polskiego, Mrongowiusza, Giżycka i Jaszczurcza - więc sami możecie stwierdzić, jak jest już ze mną źle).
Natknęliśmy się przypadkiem na plakat imprezy i ku mojemu zaskoczeniu (pozytywnemu) okazało się, że przed Ewelą wystąpi zespół Vino. Pomyślałem, no tak - wspólny manager w postaci Pani Anity. Więc czym prędzej wsiedliśmy do auta i w drogę do amfiteatru.
Amfiteatr widziałem tylko kilka razy w szklanym ekranie. Na żywo prezentuje się dość obskurnie – może to przez pogodę (aura deszczowa). Jednakże spełnia swoją rolę. Wraz z zapadającym zmrokiem zaczęło robić się klimatycznie.
Zespół Vino brzdąkał sobie już dobrych 30 minut. Usadowiliśmy swoje 4 litery w dość niedalekiej lokalizacji od sceny. Fajnie grali, wokalista też ciekawie operował swoim głosem. Repertuar niczego sobie, tylko szkoda, że w większości anglojęzyczny. Jedna piosenka wpadła mi w ucho (?Bluszcz?), a jedna nie tyle drażniła, co nie dała mi spokoju, gdyż przez cały czas jej trwania zastanawiałem się skąd już słyszałem tę linię melodyczną – utwór „When I Lose You”
„Knockin' on Heaven's Door”.
Publiczność dość niemrawa (do czasu pojawienia się Eweli na scenie). Syndrom „ławeczkowy” robi swoje. Sam tego doświadczyłem podczas grania zespołu Vino, czy dwóch pierwszych piosenek Flinty. Przytwierdzenie d-u-p-y do siedziska jest tak silne i rozleniwiające, że później cieżko się wyrwać z tego stanu.
Po koncercie Vino, który bisował dzięki wymuszonemu przez prowadzącego okrzykowi (w oryginale miało być „Dajcie Vino”, a wyszło”dajcie wina”), przyszedł czas na konkurs. Nie wiem co mi strzeliło do głowy, ale zgłosiłem się z własnej nieprzymuszonej woli. W drodze na scene natknąłem się na Panią Anitę i z rogalem na twarzy rzuciłem „Witam” – odwzajemnione tym samym, lecz zdaję sobie sprawę, że to odruch czysto grzecznościowy.
W drodze zasłyszałem na czym konkurs będzie polegać i z lekka zwątpiłem – pytania związane z BOŚ (Bank Ochrony Środowiska). Na szczęście publiczność nie zawiodła, tak jak i hostessa obok mnie. Metodą głuchego telefonu (z kilkoma nieporozumieniami) dobrnęliśmy do końca. Przegranych nie było. Nagroda wylądowała już głęboko w szafie – kiedyś posłuży jako prezent dla kogoś (męski skórzany portfel - nieporęczny, o rozmiarach uniemożliwiających noszenie w kieszeni). Po konkursie przyszedł czas na show Kamila Dzilińskiego z „Mam Talent” – żonglerka kontaktowa. Małe niedociągnięcia w płynnosci ruchu. Ogólnie fajnie.
Przyszedł czas na Flintę. Rozpoczęło się od instrumentaliów. Po minucie, czy dwóch grania pojawiła się Ewelina i aranżacja w swej melodyce zaczęła pobrzmiewać jak „I Feel Good”. I tak było. Po dwóch kawałkach zerwałem się z ławeczki i pogoniłem bliżej sceny, gdzie zebrała się grupka bawiących na stojąco. Ogólnie było fajnie (musi to strasznie brzmieć z usta sympatyka twórczości Eweliny), ale setlista koncertowa mnie rozczarowała i nie tylko ona. Co było grane. Sporo coverów: I Feel Good, With Or Without. Wicked Game, Walking On Sunshine, You Shook Me All Night Long (akustyczne), No Woman No Cry, Pride - za dużo ich. Nie obyło się bez Bliżej, Nowego plany, Tylko słów. Oczywiście klasyka – Żałuję. Akustyczne i nie Tajemnice. Wiary nie masz, Moja sprawa i Nie znasz mnie. Rzucam tytułami nie zważając na kolejność, czy łączenia piosenek. Podsumowując – setlista niezmienna od czerwca 2008 (kiedy byłem na koncercie w Łomży), nie wliczając Wiked Game i YSMANL oraz zmian aranżacyjnych i interpretacyjnych. Te ostatnie dwie nie przypadły mi do gustu (zmiany i interpretacje). A najbardziej improwizacje wokalne Eweliny, tzw. mantry skupienia w końcówkach utworów jak chociażby w „Pride” (chociaż to w połączeniu z gasnącymi światłami miały jakiś tam wydźwięk), czy bezmelodyjnie wykrzyczane kilkakrotnie słowa „nie ma mnie” w „Bliżej”. I takich tąpnięć było kilka, które wyrywały mnie z klimatu, lecz teraz już wszystkich nie przytoczę. Poza tym czułem w niektórych momentach, jakby Ewelina śpiewała na pół gwizdka, raz z mocą, raz bez. Wokalnie zakradały się fałszywe dźwięki i luki w pamięci (może zmęczenie, może rzeczywiście brakło skupienia, przez gadające małolaty pod sceną, których grzecznościowo, lecz asertywnie próbowała Flinta wygnać spod sceny). Czuje się podle to pisząc, ale nie będę udawać, że wróciłem zachwycony. Zabrakło mi twórczości Eweliny, szczególnie z drugiej płyty, która gdyby nie rodzynek w postaci „Nie znasz mnie” byłaby pominięta. Pozytywnym akcentem było pojawienie się na scenie Pani Anity podczas jednego z utworów, która w asyście skrzypka i psa (no właśnie, skrzypek w niektórych utworach jak chociażby YSMANL przygrywał na swym instrumencie – fajnie współgrali) przemaszerowała po scenie. Pod sceną znalazł się duet długowłosych gości, którzy kręcili głowami w takt muzyki niczym wiatraki. Ewelina była uradowana ich widokiem. No i chyba byłoby to na tyle. Nie czekałem na autograf, czy na zdjęcie, nie wiem w ogóle, czy taka możliwość byłaby. Już jeden autograf mam, zdjęcie też, więc nie zastanawiając się długo, opuściliśmy amfiteatr i udaliśmy się w drogę powrotną do domu.
A jak mojemu bratu się podobało? Nie żałował przyjazdu. Liczył, że może zaśpiewa „Nie widać moich łez”, które uwielbia (wstawki gitarowe i końcówkę utworu). Niestety nie było. W czasie powrotnej drogi, wymieniliśmy się opiniami o koncercie i doszliśmy do wniosku, że Giżycko sobie odpuścimy. Szkoda, że trafił na taki koncert. Bo skoro mnie rozczarował, to wątpię, żeby on był mega zachwycony, o przeżyciu jakichś głębsze doznań muzycznych nie wspominając. Trudno się mówi.