Gazeta wyborcza

Opublikowano 14 listopada 1997

0

Magazyn (14/11/1997)

O rumianku, Gołocie i Carrerasie. Z Edytą Górniak i Wiktorem Kubiakiem rozmawia Robert Leszczyński.

Robert Leszczyński: Polscy fani wiedzą wszystko o Pani karierze w kraju. A kiedy narodził się pomysł kariery światowej?

Edyta Górniak: Poznałam Wiktora Kubiaka siedem lat temu przy okazji pracy nad musicalem „Metro” i od tej pory nieprzerwanie jest moim menedżerem. Jest to człowiek, który gdy słyszy, że coś jest niemożliwe, to natychmiast udowadnia, że to jest możliwe. Zawsze marzyłam o tym, żeby śpiewać, ale w najśmielszych wyobrażeniach nie wybiegałam poza granice Polski. A Wiktor z biegiem czasu zaczął myśleć i mówić o tym coraz częściej. Wcześniej reagowałam na takie pomysły paniką i zamykałam się w sobie.

Wiktor Kubiak: A ja pamiętam moment, ze cztery lata temu, kiedy Edyta przyjechała do Londynu i któryś ze znajomych powiedział mi, że jest pewien klub w Londynie, w którym w każdy wtorek spotyka się 500 czy 700 osób z przemysłu muzycznego, aby posłuchać młodych wykonawców. Normalnie na taki występ trzeba byłoby czekać parę tygodni, ale dzięki znajomemu Edyta wystąpiła tego samego wieczora. I dostała pierwszą w historii klubu owację na stojąco. Od następnego dnia byliśmy zasypywani faksami z różnymi propozycjami współpracy.

Nie byłem tym zaskoczony, bo widziałem, jak publiczność na Broadwayu co wieczór nagradzała ją brawami na stojąco, chociaż nie grała w „Metrze” głównej roli, obserwowałem też jak ludzie właśnie do niej cisnęli się po autografy, jak jej nazwisko przewijało się we wszystkich recenzjach „Metra”. Wtedy zdałem sobie sprawę, że trzeba wydać płytę na całym świecie. Pracowaliśmy na to oboje przez następne cztery lata.

R.L. Czym różni się praca w studiu w Warszawie od tej w Londynie?

E.G. Och, to kolosalna różnica. W Londynie są najlepsze studia na świecie i dlatego przyjeżdżają tu nagrywać artyści z całego świata. Pierwszą płytę nagrywałam w warszawskim studiu Buffo, uchodzącym za najlepsze w kraju, ze świetnymi realizatorami, producentami i muzykami, jednak podstawowa różnica tkwiła nie w sprzęcie czy umiejętnościach ludzi, ale w podejściu do artysty i atmosferze pracy. W Anglii miałam ten luksus, że mogłam skupić się tylko na nagrywaniu, a w Polsce na mojej głowie były wszystkie decyzje artystyczne i personalne, dobierałam repertuar, byłam biurem kontaktowym. Wstawałam rano i zanim dotarłam do studia, wydarzało się mnóstwo rzeczy, które wytrącały mnie z równowagi – głupie, anonimowe, nieprzyjemne telefony, przykre komentarze na ulicy, flesze zza pleców, różne głupstwa, które czytałam o sobie w gazetach, więc kiedy dochodziło do nagrania wokalu, byłam już tak zmęczona i rozproszona, że wychodziło to nie tak, jak chciałam, co tylko pogarszało sprawę.

W Metropolis Studio inna jest atmosfera podczas nagrania. Tu wszyscy rozumieją, jak wiele zależy od psychicznej dyspozycji artysty. Dla tych ludzi jest oczywiste, że im lepsze warunki stworzy się artystom, tym lepszy będzie efekt nagrania. Świadczy o tym taki szczegół: w studiu zawsze oprócz producenta i realizatora jest asystent, który ma wiele merytorycznych zadań, ale również opiekuje się artystą. Już pierwszego dnia usiadł ze mną i zapytał, jaką lubię herbatę, czym słodzę, miodem czy cukrem, jaką temperaturę lubię mieć w studiu podczas nagrania, czy włączać grzejnik, czy klimatyzację, sprawdził wysokość mikrofonu, spytał, czy nagrywam na bosaka, czy w butach, jakie lubię światło itd. Nie wiedziałam, dlaczego mnie o to wszystko pyta, myślałam, że po to, by podtrzymać konwersację. Okazało się, że on to wszystko zapamiętał i od następnego dnia, kiedy zjawiłam się w studiu, miałam już ustawioną wysokość mikrofonu, temperaturę i właściwe światło oraz zaparzoną herbatę. I to moją ulubioną rumiankową, która nie jest tu tak popularna, posłodzoną miodem tyle, ile lubię, i podaną w takiej temperaturze, żebym nie poparzyła sobie gardła. To niby drobiazgi, ale dają poczucie, że ktoś cały czas się troszczy, że jest się tu osobą ważną i cenioną. To bardzo dobrze nastraja i naprawdę pomaga w nagraniu płyty.

R.L. Czy planowana jest polska wersja językowa tej płyty?

E.G. Całej płyty na pewno nie. Raz zdecydowałam się na nagranie piosenki w dwóch wersjach językowych. Piosenka „To nie ja” miała wersję anglojęzyczną „Once In A Lifetime” na festiwal Eurowizji. Naraziłam się wtedy na porównania wersji, interpretacji, głosu, akcentu itd. Uważam, że publiczności należy dawać jedną wersję – tę najlepszą. Ten album został nagrany z myślą o rynku międzynarodowym, dlatego śpiewam po angielsku.

W bardzo napiętym kalendarzu promocji polska publiczność zostanie potraktowana szczególnie. Polska edycja tej płyty będzie się znacznie różniła od wydania światowego: wszystkie opisy będą po polsku, będzie też miała inną okładkę.

W.K. Przy takiej randze i stopniu komplikacji projektu i tak napiętym kalendarzu nie mogliśmy sobie pozwolić na taką dwutorowość. Wiem, ile trudu kosztowało Edytę zaśpiewanie wersji angielskich. Praca nad albumem trwała 18 miesięcy. Była tak wyczerpująca i tak zmieniła Edytę i psychicznie, i wokalnie, że piosenki zaśpiewane na początku różniły się interpretacją i barwą głosu od tych nagranych na końcu, dlatego też nagraliśmy je powtórnie. Edyta podchodziła do pracy bardzo emocjonalnie, nie wyobrażam więc sobie, żeby teraz stworzyć całą nową płytę po polsku. Jeżeli czas pozwoli, spróbujemy nagrać jeden utwór specjalnie dla polskiej publiczności.

R.L. Światowa publiczność nie zna piosenek z pierwszej płyty, czy nie warto było któregoś z największych hitów nagrać jeszcze raz?

E.G. Chciałam pracować z nowym repertuarem, poza tym na pewno w Polsce pojawiłyby się zarzuty, że sprzedaję jeszcze raz to samo. Producent Chris Neil dostarczył mi wiele pięknych piosenek. Ostatecznie nagrałam ich nawet za dużo i z żalem musiałam z kilku zrezygnować.

W.K. Jesteśmy na światowym rynku płytowym debiutantami, musimy więc polegać na kimś doświadczonym. Chris Neil jest jednym z najlepszych i najbardziej wziętych producentów na świecie. Produkował albumy takich gwiazd jak Celine Dion czy Cher. Słyszał album „Dotyk” i nigdy nie zaproponował ponownego nagrania którejś z zawartych na nim piosenek. Słynni kompozytorzy przebojów z przyczyn oczywistych wolą dawać swoje najlepsze piosenki wielkim gwiazdom niż debiutantce, ale Chris potrafił przekonać ich, aby dali je Edycie. Poręczył swoim autorytetem, że zrobi ona wielką karierę i te piosenki się nie zmarnują. Dlatego nie musieliśmy się posiłkować starszymi utworami.

R.L. Wydaje mi się, że Chris Neil nagrał album za bardzo osadzony w konwencji albumów takich wokalistek jak Carey, Dion czy Braxton, pozbawiając go tym samym cech Edyty Górniak.

E.G. Jestem pewna, że ta płyta będzie się różniła od płyt Mariah Carey choćby tym, że ja nie skupiam się na technice śpiewania, tylko na interpretacji. Piękny głos nie jest dla mnie wartością samą w sobie, ale instrumentem pozwalającym przekazać nasze emocje i uczucia. Mariah Carey jest jedną z najlepszych, ale jednocześnie najzimniejszą z wielkich wokalistek. Mój śpiew rodzi się nie w gardle, ale w sercu.

R.L. Bardziej chodziło mi o muzykę: kompozycje, aranżacje, instrumentacje.

W.K. Elementy oryginalne są rzeczami bardzo ważnymi. One kształtują mody, ale również stają się niemodne. Zwróć uwagę, że artyści, którzy zaistnieli tylko dzięki oryginalności i nowinkom, szybko znikali. W kategorii wielkich wokalistek nie ma miejsca na oryginalność czy nowinki. Cóż takiego oryginalnego jest na ostatniej, czy jakiejkolwiek zresztą, płycie Whitney Houston, Celine Dion albo Barbry Streisand? Nic! Te płyty powstają według ścisłych, klasycznych, można rzec, i nie zmieniających się od wielu lat reguł. I każda z tych płyt sprzedaje się w ogromnych, często ponad 25-milionowych nakładach. Okazuje się, że są na świecie miliony fanów, którzy czekają na każdą nową płytę swojej ulubionej wokalistki nie po to, żeby dać się zaskoczyć – przeciwnie, wiedzą, co kupują: płytę, która od poprzedniej będzie różniła się tylko piosenkami, które są jak zwykle znakomicie zaśpiewane ulubionym głosem i nie pojawi się tam nic, co będzie z tym głosem konkurować. Inną dziedziną show-biznesu, w której tak się dzieje, jest niewątpliwie musical.

Aż nadto dobrze odczułem to na własnej skórze przy realizacji „Metra”. Pojechaliśmy na Broadway ze spektaklem oryginalnym. Okazuje się jednak, że tamtejsza publiczność i krytyka chce ciągle oglądać tę samą prostą historię: jest chłopak, jest dziewczyna, zakochują się w sobie, walczą z przeciwnościami, wszystko kończy się happy endem albo katastrofą – koniec. I nic więcej – żadnych podtekstów, filozofii czy drugiego dna. Dlatego to, co mówisz, traktuję jako komplement pod adresem płyty – tak właśnie miało być.

R.L. Ale czy to nie jest wożenie drzewa do lasu? Czy Amerykanie i Anglicy nie mają własnych pięknie śpiewających wokalistek, żeby ściągać jeszcze jedną z Polski?

W.K. Ale ja to właśnie im mówiłem. Podczas przeciągających się negocjacji kontraktu płytowego krzyczałem na ludzi z EMI: macie w samym Londynie tysiąc lepiej śpiewających wokalistek, po co wam Edyta Górniak z Polski?! Mogłem sobie na to pozwolić, bo i ja wiedziałem, i oni doskonale wiedzieli po co. Najlepiej o tym przed chwilą powiedziała Edyta – jej atutem jest nie tylko wspaniały głos i uroda, ale również to coś, że jak śpiewa piosenkę, to się jej wierzy. Publiczność to czuje. I oczywiście czuli to ci faceci z EMI. Dlatego wiedziałem, że żeby mieć Edytę u siebie, dadzą mi wszystko, czego zażądam. I dali! Płyta Edyty jest tzw. priorytetem numer 1, to znaczy, że wszystkie światowe oddziały jednego z największych koncernów fonograficznych mają obowiązek ją promować wszystkimi dostępnymi środkami. Uzyskaliśmy to, zachowując całkowitą swobodę artystyczną i niezależność decyzji.

E.G. Kiedy pojawiła się propozycja, by producentem mojego albumu został Chris Neil, zdecydowaliśmy się na to natychmiast również dlatego, że on lubi głosy i nie stara się ich zdominować. Ostatnio modne stały się „płyty produkcyjne”, na których zabawa brzmieniami uprawiana przez producenta stała się sztuką dla sztuki, ważniejszą od artysty i jego głosu. Chcieliśmy tego uniknąć. Czy spodoba się to publiczności, dowiemy się wkrótce.

R.L. No właśnie – kiedy?

E.G. Kiedy płyta trafi do słuchaczy, teledysk do telewizji, a single, mam nadzieję, na listy przebojów. Premiery w poszczególnych krajach będą rozłożone w czasie, tak żebym mogła w nich uczestniczyć. Pierwszą premierę zaplanowano w Japonii – 7 listopada, potem w Polsce – 10, a następnie planujemy premiery w kolejnych krajach azjatyckich. Tuż po nowym roku album ukaże się w Europie. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, wiosną płyta ukaże się także w Stanach Zjednoczonych. Rozpoczyna się dla mnie gorący okres.

R.L. Czy w jakimkolwiek momencie tej promocji akcentowane jest to, że Edyta Górniak jest z Polski?

E.G. W każdym. Jest to pierwsze pytanie, które zadają mi w każdym wywiadzie. Skąd jesteś? Opowiedz coś o swoim kraju? Jaką macie kuchnię, jakiej słuchacie muzyki? Odpowiadając chwilami czułam się jak ambasador mojego kraju.

R.L. Od wielu miesięcy mieszka Pani w Londynie, czy interesuje się Pani tym, co dzieje się w Polsce?

E.G. Oczywiście! Mam to szczęście, że satelitarnie odbieram cztery kanały polskiej telewizji, czytam polskie gazety, codziennie wydzwaniam do przyjaciół i rodziny, żeby poplotkować i usłyszeć nowiny.

R.L. Wie Pani, kto np. wygrał wybory. Czy była Pani na wyborach tu, w Londynie?

E.G. Na wyborach nie byłam, bo byliśmy wówczas w Nowym Jorku. Planowaliśmy nawet, by pójść głosować, ale w końcu mieliśmy tyle zajęć, że się nie udało.

R.L. Słyszała Pani o powodzi, która nawiedziła Polskę w lipcu? Pochodzi Pani przecież z Opolskiego!

E.G. Oczywiście, widziałam ją nawet na własne oczy. Jechałam akurat wtedy do Gliwic do szpitala, gdzie leżała moja mama. Przejeżdżałam przez tamte tereny i widziałam straszne sceny, których na pewno nie zapomnę do końca życia. Ofiarowałam później swoją piosenkę na płytę składankową dla powodzian.

R.L. A wie Pani, kim jest np. Andrzej Gołota?

E.G. Oczywiście, że wiem. Nie widziałam jego ostatniej walki, wiem, że przegrał, i że ponoć w Polsce płakano. Było o tym sporo w brytyjskich mediach. Odkąd zaśpiewałam hymn na olimpiadę w Atlancie, zaczęłam poważniej interesować się sportem i uprawiać strzelectwo sportowe. Teraz nie mogę, bo w Wielkiej Brytanii zmieniono prawo. Nie można posiadać broni, a najbliższa strzelnica jest we Francji.

R.L. Uprawia Pani strzelanie z ostrej broni? Ma Pani broń w domu?

E.G. Nie, nie muszę. Broń zawsze jest na strzelnicy.

W.K.W każdych zawodach, w których dotychczas startowała, zdobywała złoty medal.

E.G. Zaraził mnie tą dziedziną sportu mój przyjaciel w Polsce, Artur Iwan, który w 1991 r. w Bolonii został mistrzem Europy w strzelaniu. Namówił mnie, żeby pójść do strzelnicy, a jako że nic mnie bardziej nie mobilizuje niż sukcesy, polubiłam to, bo już za pierwszym razem udało mi się oddać kilka celnych strzałów.

R.L. Czy w związku z polską premierą zamierza Pani spotkać się ze swoimi fanami?

E.G. Wciąż dostaję listy od fanów. Dają mi one dowód, że pomimo tak długiej nieobecności na rynku ludzie ciągle mnie pamiętają, pytają, kiedy będzie płyta i kiedy przyjadę. Nie przyjadę, niestety na premierę albumu. Muszę być wtedy w USA. Ale za to trochę później spędzę w Polsce kilka dni. Będę podpisywała płyty w kilku miastach. Drugi raz przyjadę tuż przed świętami na koncert z Jose Carrerasem.

R.L. Koncert z Jose Carrerasem?!

E.G. Tak, to będzie specjalny świąteczny koncert w Teatrze Wielkim. Jose Carreras, podobnie jak w ub. roku chciał jeszcze raz przyjechać do Polski na koncert charytatywny. Chciał zaprosić do swojego koncertu polską wokalistkę. Spośród kilkudziesięciu płyt, które mu dostarczono, wybrał mnie, co jest dla mnie niezwykłym wyróżnieniem. Zaprosił mnie do swojego domu w Nowym Jorku, żeby mnie poznać, uzgodnić szczegóły i zrobić próbę. Zdecydowaliśmy, że zaśpiewamy piosenkę, która nie znalazła się na mojej płycie.

W dniu polskiej premiery mojego albumu będę w studiu nagraniowym w Nowym Jorku z Jose Carrerasem. W Warszawie zaśpiewamy w duecie kilka piosenek. Dodatkowo Jose Carreras zaproponował, bym wykonała którąś piosenkę z mojej nowej płyty. Jestem potrójnie szczęśliwa z zaproszenia mnie do tego koncertu. Po pierwsze dlatego, że dochód zostanie przeznaczony dla osób rzeczywiście potrzebujących pomocy. Po drugie, że będę miała zaszczyt wystąpić z wyjątkowym człowiekiem i uznaną gwiazdą, a taki jest Jose Carreras, na scenie warszawskiego Teatru Wielkiego. I po trzecie, że będzie to, mam nadzieję, miły prezent gwiazdkowy dla naszych fanów.

R.L. Przeprowadzałem z Panią wywiad dwa lata temu, po Pani pierwszym albumie i trasie koncertowej, i odniosłem wtedy wrażenie, że jest Pani kłębkiem nerwów. Paradoksalnie teraz, w przededniu pani światowej kariery, wydaje się Pani spokojna, zrelaksowana i szczęśliwa.

E.G. Tak rzeczywiście jest. W Polsce niejednokrotnie przechodziłam prawdziwe piekło. Tu otoczona jestem tylko życzliwymi ludźmi. Poza tym bardzo odpoczęłam od złych stron popularności, co też chyba wpłynęło na to, że zaczęłam częściej się uśmiechać. Oczywiście, od czasu promocji mojej płyty zaczęłam nieco gorzej sypiać, pracuję coraz intensywniej. wykonuję wszystkie polecenia mojego menadżera i wytwórni płytowej, więcej czasu spędzam w samolotach, ale mimo to, w głębi serca, nie wierzę w to wszystko, co się wokół mnie dzieje. I może dlatego jestem cały czas zdystan-sowana zarówno do potencjalnego sukcesu, jak i porażki. Właściwie czuję się trochę tak, jakbym wybierała się gdzieś w podróż samolotem o nieprawdopodobnym napędzie. Mam zapięte pasy, samolot już kołuje do startu, a ja tak naprawdę nie wiem, jak długo potrwa ten lot, czy pojawią się turbulencje, czy też wszystko przebiegnie sprawnie.

Bez względu jednak na to, już dziś wiem na pewno, że warto było zdecydować się na tę fascynującą podróż.

Rozmawiał Robert Leszczyński

MAGAZYN nr 46, dodatek do Gazety Wyborczej nr 265, wydanie z dnia 14/11/1997, str. 65



Komentarze




Dodaj komentarz

W górę ↑