Gazeta wyborcza

Opublikowano 15 kwietnia 2006

0

Wysokie obcasy (15/04/2006)

„Byle z miłości nie zabijali”

Czuje się Pani publiczną własnością?

Tak, bo ludzie przypisali sobie prawo, żeby mnie traktować przedmiotowo i bezdusznie. Gdy zaszłam w ciążę, nie chciałam o niej mówić, była zagrożona. Ale i tak gazety o wszystkim napisały. Moje dziecko potraktowano jak towar handlowy. To był początek piekła.

Ale wcześniej wielokrotnie opowiadała Pani dziennikarzom o swoim życiu intymnym. To było przyzwolenie.

Tak jest wygodnie myśleć wam, dziennikarzom. Myli mnie pan z Dodą czy Michałem Wiśniewskim. Ja nie przychodzę do dziennikarzy i nie mówię: „Pan usiądzie, opowiem, jak się całowałam”. Zadzwonił jeden: „Z kim pani teraz sypia, pani Edytko?”. Czułam się urażona.

Więc dlaczego Pani nie przerwała wywiadu?

Byłam uprzejma i ludzie moją kulturę uznają za słabość.

Słabość? W miesięczniku „Press” specjalista od PR powiedział: „Pani Górniak świadomie stała się osobą zainteresowania publicznego, opowiadając o swoim życiu erotycznym. Nie można tak robić, po czym grać rolę matrony”.

Nigdy nie opowiadałam o swoim życiu erotycznym.

No to ciąg dalszy: „Jeżeli się opowiada o swoich orgazmach, naturalne, że media będą chciały zaglądać do alkowy. Jeżeli się tego nie rozumie, nie rozumie się mediów”.

To manipulacja. Dziesięć lat temu Robert Kozyra przeprowadził ze mną wywiad do „Weekendu” w Radiu ZET. Rozmawialiśmy o wszystkich tematach świata, kilkakrotnie zadał mi pytania o moje życie seksualne. Wykręcałam się, skrępowanie zasłaniałam głupawym śmiechem, aż w końcu palnęłam: „Ja w ogóle się nie znam na seksie, bo cały czas koncertuję, a przed koncertami zachowuję wstrzemięźliwość”. On na tym fragmencie zbudował cały wywiad. Teraz się to za mną wlecze.

A jak to jest z tą wstrzemięźliwością?

A po co panu te informacje?

W Ameryce gwiazdy są wdzięczne i szczęśliwe, że są zapraszane do talk-show. W jednym prowadząca mówiła o Joan Collins: „Jest tak rozpustna, że w wieku 70 lat nawet hot dogi smaruje wazeliną”.

O Jezus… (śmiech)Wie pan, zależy od poczucia humoru. Ostatnio w Stanach widziałam program o Jennifer Lopez i jej byłym chłopaku Benie Afflecku. Ludzie opowiadali o swojej rozpaczy, bo para się rozstała, i że szkoda, bo to byłby najbardziej spektakularny ślub w historii, ktoś już kupił prezent. A potem kamery znalazły się w kaplicy z otwartą trumną, do której ludzie wrzucali kwiatki i zdjęcia Jennifer i Bena, żegnając ich: „Ooo, goodbye, goodbye”. Może Ameryka się z tego śmieje, ale dla mnie to nie było śmieszne. Kiedyś było przeświadczenie, że kąśliwość świadczy o inteligencji. To już dawno nieprawda, ale niektórzy ciągle w to wierzą.Jedyną osobą nietykalną w show-biznesie jest Madonna, która wywołała wszystkie skandale świata i już nie ma jak o niej pisać.

Świetnie porusza się w mediach.

W jaki sposób, że prowokuje? Jest wulgarnym beztalenciem. Choć zazdroszczę jej jednego – że ma wszystko w dupie. Być może takie powinny być gwiazdy. Nie znam się na stylu amerykańskim. Urodziłam się w Polsce. Świat ma kompleks Ameryki, wszyscy się spoufalają „na ty”, zadają ostre pytania. Dla mnie to żaden wzór.

Więc dlaczego mimo wszystko tyle Pani o sobie mówi?

Jak pisały gazety, stałam się idolem pokolenia. Włożono mi koronę i starałam się ją nosić z godnością. Dostaję listy od ludzi w różnym wieku. Gdy przyznaję, że jestem zakochana, jest to przykład dla samotnych, że można kogoś spotkać. Jeżeli mi się zdarza rozczarowanie i rozpacz, nie udaję, że jestem szczęśliwa. Staję się wtedy ambasadorem kobiet porzuconych.

W książce „Edyta Górniak bez cenzury” jeden z Pani partnerów twierdzi, że to, co Pani opowiada o swoich mężczyznach, to zabieg marketingowy.

Widzę, że świetną lekturę pan sobie kupił, mam proces sądowy z autorem. Chciał, żebyśmy razem napisali książkę, nie zgodziłam się, ale i tak ją wydał, nie autoryzując. Gdybym umarła, może pisać bzdury, ale ja żyję!

A więc jak to jest? Odsłania Pani swoją intymność, w „Playboyu” pozuje nago, i jednocześnie chce chronić swoje życie osobiste.

Gdy z osobą, z którą byłam przez dwa lata, nigdy nie pokazywaliśmy się razem, wszyscy mi zarzucali, że jestem staroświecka. Bo inni artyści są otwarci, szczerze mówią, że są zakochani, a ja chowam się jak dziecko, nie rozumiem swojej roli. Kiedy pozwoliłam się fotografować, to wtedy okazało się, że za dużo pokazuję.

A przecież tak naprawdę tylko ktoś mało inteligentny nie rozumie, gdzie leży granica pomiędzy szczerością a wdzieraniem się z butami w czyjeś życie.

Może nie jestem dość inteligentny i trudno mi w Pani wypadku dostrzec tę granicę.

Każdy ma prawo komentować moje dokonania artystyczne. Ale nie życzę sobie, żeby w nocy nachodzili mój dom i po kryjomu robili zdjęcia przez okno. Ludzie chcieliby zainstalować mi kamerę w żołądku i patrzeć, jak trawię. Ale czy media powinny dostarczać im tej karmy? Prawda jest taka, że dziennikarze kłamią. Piszą, co chcą, i do mojego nazwiska dopisywali dowolne historie. Jak ja mogę odkręcić 15 lat kłamstw?

Wszyscy dziennikarze?

Mówię o dziennikarzach „Super Expressu” i „Faktu”. To osobny, agresywny gatunek. Wartością dla nich jest to, że coś wyrwą komuś z gardła. Myślą, że są detektywami i odkrywają niebywałe historie.

Dla obu tych gazet stałam się kukiełką marketingową. Gdy jedna o mnie napisała agresywnie, druga musiała to przebić. Chcieli nawet zdobyć zdjęcie naszego dziecka na sali porodowej. Nie pozwoliliśmy im na to.

Chcę podkreślić po raz tysięczny, że nie pokłóciłam się z dziennikarzami, tylko z dwoma dziennikami.

W liście zamieszczonym w internecie nazwała Pani dziennikarzy „p…ymi szczurami”.

Przez 16 lat pracy trzy razy wypowiedziałam słowa niecenzuralne. Pani Chylińska mówi co trzecie i nic. Dlaczego mnie nie wolno?

Może dlatego, że Pani często podkreśla, jak ważna jest kultura osobista.

Przepraszam, nie jestem z kamienia. To było moje przyznanie się, że jestem bezbronna, że ci ludzie mnie zniszczyli. I że zeszłam ze sceny. Oni mnie atakowali przez 14 miesięcy, ja zaatakowałam raz.

A dlaczego Pani zamieściła w internecie zdjęcie synka w kale?

(śmiech) Tak, skupciałego Allanka. To śmieszne zdjęcie. Gdy pan będzie miał dziecko, dowie się pan, dlaczego jest śmieszne. W liście do fanów zaznaczyłam, że to zdjęcie tylko dla paparazzich, za darmo. Więc dlaczego ktoś tam zaglądał, jeżeli nie jest paparazzim? A było tak: o godzinie 22 przyjechaliśmy z dzieckiem do teściowej i zostaliśmy zaatakowani przez fotoreporterów „Faktu”. Jeden szarpał Darka, drugi mnie z dzieckiem, a trzeci robił zdjęcia i mówili, że ich pobiliśmy. Doszło do sytuacji, w której już nie tylko jesteśmy śledzeni i prowokowani, ale we własnym domu czujemy się jak w więzieniu – musieliśmy wybudować dwuipółmetrowy mur.

Ci ludzie byli gotowi na ekstremalne sytuacje, więc jak już tak strasznie chcieli mieć zdjęcie mojego syna, to proszę bardzo, tylko takie im się należało.

Pierwszy impuls do napisania listu?

Napisałam o świcie, gdy nagle straciłam pokarm. Mam dziecko, które szuka piersi, a tam nie ma mleka, leci krew.

Proszę nie płakać.

Przecież chce pan szczerego wywiadu… Mój syn kończy dwa latka i od dwóch lat o tym opowiadam na salach sądowych, ale to wciąż dla mnie trudne.

Wie pan, co myślę? Gdy Allan będzie miał dwadzieścia parę lat i znajdzie na strychu materiały z rozprawy sądowej, to niejednemu przywali w mordę. Odszuka ich, gdy będą się tego najmniej spodziewali, gdy będą sobie grillować w ogródku. A później będzie księdzem.

Sąd zabronił „Faktowi” i „Super Expressowi” pisać o Pani w czasie trwania procesu. Za chwilę nie będzie wolno recenzować Pani płyt…

Wszyscy mają prawo krytykować moje płyty czy koncerty. Parę osób zawiesiło się na moim nazwisku, gdy przegraliśmy mecze w Korei, bo to ja zaśpiewałam hymn. Przeprosiłam wszystkich na konferencji prasowej, ale tego telewizja nie pokazała…

W jednej z gazet przeczytałem, że w Korei zaśpiewała Pani hymn nieczysto. Miała to sprawdzić Najwyższa Izba Kontroli.

Nieczysto? A pan wie, co znaczy śpiewać nieczysto?

Śpiewać nuty nie w tym miejscu, co trzeba.

Ale ten urzędnik na pewno nie skończył szkoły muzycznej.

Skąd pomysł na takie zaśpiewanie hymnu?

A jak to pana zdaniem brzmiało?

Hymn nie był dynamicznym mazurkiem, raczej bluesem.

To nie był blues. A jeżeli naród chciałby artystę ukamienować za to, że zaśpiewał hymn narodowy inaczej niż kibice i orkiestra wojskowa, to należałoby zacząć od tych, którzy zmieniali interpretacje kolęd. Bo przecież jest to kraj bardzo religijny, a powstały dziesiątki wersji jazzowych czy rapujących.

Jeżeli w Ameryce do odśpiewania hymnu zaprasza się Boba Dylana, to Dylan wychodzi z tą samą brodą i gitarą i śpiewa swoim skrzeczącym głosem na countrową nutę. Jeśli się zaprasza muzyczną osobowość, żeby coś zaśpiewała, to przecież po to, żeby zrobiła to po swojemu. Poza tym dźwięk słyszany w telewizorze nie szedł z mojego mikrofonu, tylko z trybun, z mikrofonu na kamerze reporterskiej. Ktoś nie przełączył kabla i dźwięki się rozlewały, nuta trwała cztery sekundy zamiast pół. Pewnie gdybyśmy wygrali mecz, moje wykonanie przeszłoby do historii. Ale przegraliśmy i winna jest ta, która nie dodała ducha walki.

Czy nie traktuje Pani siebie zbyt poważnie?

Trudno nie myśleć poważnie o narodzinach syna. Ale gdy w czasie wręczenia Wiktorów odsłoniła się moja bielizna, śmiałam się: „No, idiotka, tyle lat praktyki, trzy tysiące koncertów i coś takiego”. Po prostu wstyd.

Zawiść budzi Pani talent czy pieniądze?

Ludzie sobie wyobrażają, że siedzę, pachnę, nic nie robię. Jak to, moja praca jest ciężka – że wychodzę i śpiewam? Czuję, że są tacy, którzy chętnie poderżnęliby mi gardło. Nie po to, żeby mnie zabić, tylko okaleczyć, żebym nie mogła śpiewać.

Pani kariera to przypadek czy zamierzenie?

Marzyłam o niej, ale nie wybrałam szkoły muzycznej, tylko technikum ogrodnicze, potem ogrodniczo-pszczelarskie. To mama i ojczym zdecydowali, że po szkole będę pracowała w kwiaciarni albo będę miała swój sad. Ale uciekałam z praktyk. Trzeba było wkładać fartuchy z maskami, wchodzić między pszczoły i wybierać miód. Wolałam śpiewać różom w szklarni.

Kiedyś na przerwie usłyszałam muzykę na żywo. Okazało się, że to szkolny zespół. Szukali wokalisty, spróbowałam. Potem przeszliśmy obowiązkowe eliminacje, żeby móc zarabiać, grając na weselach czy imprezach studenckich. W weekendy graliśmy na dancingach w domach kultury.

Co Pani śpiewała?

„Słodkiego, miłego życia”, rock and rolle, „Nie ma wody na pustyni” mojej cudownej idolki Beaty Kozidrak.

W czasie przesłuchań w jury siedziała Ela Zapendowska, która powiedziała, że mam szansę robić fajniejsze rzeczy, niż śpiewać z tym zespołem, i że mogę się u niej uczyć śpiewu. To była moja pierwsza świadoma decyzja – dwa razy w tygodniu jeździłam do Eli do Opola na lekcje. Po dwóch latach zaproponowała mi udział w programie Zbyszka Górnego „Śpiewać każdy może”. Program oglądali Józefowicz i Stokłosa, którzy szukali młodych talentów do „Metra”.

Kiedy pierwszy raz Pani poczuła, że jest szczęśliwa, bo śpiewa?

Już po Eurowizji w 1994 roku, na pierwszym solowym koncercie w Kielcach. Pięć tysięcy ludzi przez cały koncert stało. Jednak wciąż jeszcze nie czułam, że pracuję na własne nazwisko, ciągle byłam dziewczyną z „Metra”. W „Metrze” zagrałam 700 spektakli i był to dla mnie czas rozwijania się. Niezapomniane wrażenia, gdy graliśmy na stadionie, a wszyscy trzymali świeczki i śpiewali z nami piosenki.

I tak powinni zachowywać się fani?

Niech się zachowują, jak chcą. Byle z miłości nie zabijali jak Johna Lennona.

Pamiętam dziewczynkę, która przyjechała zapłakana i zapytała, czy może zostać na noc, bo tata ją zgwałcił. Mówiła tak wiarygodnie, włosy miała potargane. Ugościłam ją, a następnego dnia dowiedziałam się, że się z nią zaprzyjaźniłam, że jej pożyczyłam majtki i ma ze mną lepsze relacje niż inni fani. Zaaranżowała to, żeby zyskać moje współczucie, żebym ją przytulała i głaskała. Więc fani ją przeklęli i mnie na chwilę też, wierząc, że pozwoliłam jednej zbliżyć się bardziej niż innym.

Jak wyglądała praca w „Metrze”?

Janusz Józefowicz był apodyktyczny. Każdy musiał znaleźć rogi i sobie wmówić, że ma silną osobowość, że wytrzyma. Dawał nam odczuć, że w każdej chwili może nas wyrzucić i zastąpić kimś innym.

Tego się Pani najbardziej bała?

Tak, że na moje miejsce przyjdzie ktoś lepszy i będę musiała wrócić do Opola. Więc poddaliśmy się rytmowi pracy, który Józefowicz narzucił: nie robił przerwy na posiłek, czasem nie pozwalał wychodzić do toalety, nie przyjmował do wiadomości niedyspozycji dziewczęcych, a byłyśmy nastolatkami. Karcił ludzi za kontuzje, bo nieprawidłowo wykonywali jego polecenia. Niektórzy byli rodzicami i nie przyjmował do wiadomości, że muszą iść na wywiadówkę.

Gdy miałam operację wyrostka, po zszyciu rany uciekłam ze szpitala, bałam się, że ze mnie zrezygnuje i wyśmieje, że sobie nie poradziłam. Byłam pokorna z natury, a wychowanie u Józefowicza to pogłębiło. Chciałam mu udowodnić, że jestem godna zaufania, i śpiewałam ze szwami, owinięta bandażami. Myślę, że był ze mnie dumny, widziałam błysk w jego oczach.

Nie przesadzał?

Wiele osób przyzna, że go nienawidziło. Wszyscy płakaliśmy przez niego nieraz, dziewczyny i chłopcy, śpiewający i tańczący. Ale można mu wiele wybaczyć, był dla mnie uosobieniem kreatywności, tworzył coś na naszych oczach. Ludzie lepiej się uczą, gdy mają dyscyplinę, pod okiem kogoś tak krytycznego, niż przy herbacie.

Dla swojej ekipy też jest Pani tak wymagająca?

Wymagam profesjonalizmu, dlatego amatorzy mnie nie znoszą. Ale dla mnie atmosfera jak u Józefowicza jest jednak niedopuszczalna.

Na jakim etapie skończyła Pani przygodę ze szkołą?

Zdałam trzy lata technikum i dostałam się do „Metra”. Stokłosa, Józefowicz i Kubiak zdecydowali, że umożliwią nam ukończenie szkół w Warszawie. Zaczęliśmy chodzić do liceum dla pracujących zwanego sorboną. Ale poza Kasią Groniec, która zaszła w ciążę, nie grała spektakli i mogła chodzić do szkoły, nikomu nie udało się jej skończyć. Czasami graliśmy po dwa spektakle dziennie, więc nie sposób było kończyć pracę o pierwszej i wstawać o siódmej do szkoły. A nawet gdy udało się pójść, to po lekcjach nie było kiedy się uczyć. I może dobrze, bo kiedy moja mama i ojczym stracili pracę, podobnie jak parę osób z „Metra” wspierałam rodzinę przez kilka lat.

Czy jako dziecko miała Pani świadomość, że wasza rodzina jest inna, bo tata jest Romem, a mama Polką?

Oczywiście. Widziałam to zwłaszcza w oczach dzieciaków. Gdy byłam nastolatką, wybielałam skórę cytryną i ogórkiem, żeby nie zwracać na siebie uwagi karnacją. Chciałam mieć koleżanki i kolegów, być taka jak oni, nie wyróżniać się. Ale gdy ktoś się źle zachowywał, nauczycielka mówiła, że usiądzie ze mną za karę.

Dlaczego?

Bo – cytuję – jestem brudna. Dzieci nie rozumiały, co znaczy mieć pochodzenie cygańskie. Ale rozumiały, co znaczy, że ktoś jest brudny.

Czy to poczucie inności ma dziś swoje skutki?

Mimo pasji do muzyki i tego, że wychodzę do tysięcy ludzi, jestem wstydliwa. Myślałam, że przyzwyczaję się, że ludzie zwracają na mnie uwagę. Po 16 latach pracy nie przyzwyczaiłam się, że spoglądają w moją stronę. Mam w sobie sprzeczność, nigdy nie lubiłam stać w pierwszym rzędzie, chowałam się, zlewałam z tłumem.

Jak to pogodzić z rolą gwiazdy?

To, że lubię rozdawać siebie ludziom poprzez muzykę, nie znaczy, że lubię siebie dawać ludziom na ulicy, gdy biegnę do dentysty. A ludzie oczekują, że zobaczą mnie taką jak na scenie, co mnie stresuje, bo otwarta jestem, gdy śpiewam. Rozmowa na ulicy jest dla mnie krępująca.

Jedną z moich największych zasług jest pozostawianie w ludziach dobrych uczuć. Chciałam być plasteliną, która ich łączy. Gdy jako dziecko jeździłam na kolonie, wyszukiwałam sytuacje, gdzie inni się gryźli, i szukałam sposobu, żeby przestali się gniewać. Kłamałam, że jedna o drugiej mówiła coś dobrego, i wtedy się na siebie otwierały. Chciałam być dobrą wróżką z bajki.

A tata jaki miał na Panią wpływ?

Przekazał mi większość talentu, wrażliwość na muzykę, myślę, że kreatywność mam po nim, chociaż go nie poznałam, ale tak mi się wydaje z opowiadań mamy. Nasze ostatnie spotkanie było smutne i pamiętam go poprzez dzień, kiedy odchodził.

Gdyby nie odszedł, byłaby Pani dziś inną osobą?

Gorszą.

Jak to?

Gdybym rozwijała się w stabilnej rodzinie, mogła się na kimś oprzeć, nie znalazłabym siły w sobie. Przez wiele lat nikt nie stawał w mojej obronie, dopóki nie spotkałam męża, który broni mojego honoru. Pozwalałam ludziom klepać mnie po policzkach, gdy mieli ochotę.

Ale wie pan, od Eli Zapendowskiej usłyszałam, żebym nie unikała trudnych doświadczeń, bo jeśli mam być wiarygodnym artystą, powinnam opowiadać w muzyce o rzeczach, które sama przeżyłam. Marcin Kydryński też mi powiedział mądrą rzecz o Charliem Parkerze. Ja byłam nawet gotowa pozwolić sobą szargać, żeby potem stworzyć coś niezapomnianego.

Pani nauczycielka śpiewu Elżbieta Zapendowska szarga ludźmi w „Idolu”.

Czasami było mi żal tych osób, ale jeśli ktoś na początku dostaje taką lekcję, sprowadza go to na ziemię. Jeżeli chce być artystą, musi być gotowy na poniżenia i krytykę – nawet przed całą Polską. Gdy to wytrzyma, to być może się do tego zawodu nadaje.

Dla Pani decydującym momentem było to, że wytrzymała Pani osiem lat w Londynie?

Londyn dużo mi dał, choć początki były trudne, nie znałam języka. Byłam skazana na Wiktora Kubiaka, producenta „Metra” i mojego menedżera, więc gdy byłam głodna, musiałam prosić, żeby ze mną poszedł coś zjeść. Potem zostałam sama i wzięłam się za siebie. Wiązałam się z ludźmi, którzy nie wiedzieli, że jestem piosenkarką. Mówiłam, że jestem nianią, żeby na mnie normalnie patrzyli. W Polsce nie czuję się jak u siebie. Ze wszystkich miejsc na świecie Londyn jest mi najbliższy.

Czy międzynarodowa kariera, która była tam przygotowywana, zakończyła się już definitywnie?

Nie planowałam tam kariery, Londyn był siedzibą mojej wytwórni. Był pomysł, żeby wydać tam płytę, ale to nierealne, za trudny rynek. Nagrałam jednak dwie międzynarodowe płyty. Piosenki utrzymywały się na listach. Przerwałam, ale nie mam w sobie żalu.

Co było powodem?

Tragedia w Nowym Jorku, bo recesja dotknęła też show-biznes. W mojej wytwórni EMI osoby, które zajmowały najwyższe stanowiska, zostały zwolnione. Nowe musiały zapoznać się z katalogiem artystów EMI, a jest ogromny. Od ukończenia płyty do premiery minął rok. To za długo dla skończonej płyty. Niedobrze układała się współpraca z wytwórnią niemiecką. Zrozumiałam, że w Niemczech nie startuję w konkursie, kto jest bardziej utalentowany, tylko kto zdobędzie się na większy negliż w teledysku. Zaczęłam się psychicznie wycofywać. Potem poznałam Darka, zaszłam w ciążę i ciąża pomogła mi wycofać się stamtąd ostatecznie.

Jak się Pani z tym poczuła?

Najpierw poczułam ulgę, potem żal. Dziś wiem, że rodzina i macierzyństwo miały dla mnie największą wartość, i do tego dążyłam. Teraz pracuję nad płytą trzyjęzyczną. Po singlu „Sexuality” są fajne reakcje z Niemiec, Hiszpanii i Francji, więc jeżeli coś się wydarzy, pójdę za ciosem, ale nie tak jak wtedy, gdy nie byłam mamą. Rodziny dla niczego nie poświęcę.

Nie ma Pani wrażenia, że zatoczyła Pani koło od czasu, kiedy była Pani poniżana przez nauczycieli, a dzisiaj przez media, że to jakieś zrządzenie losu?

Rzeczywiście historia się powtarza. Ale bardziej mnie już nikt nie może upokorzyć, więc od teraz mogę zacząć normalnie żyć, bo nic gorszego nie wymyślą.

Rozmawiał: Dariusz Zaborek
Wywiad nieautoryzowany, choć przygotowany na podstawie nagrań ze spotkań (7 lipca 2005 r. i 16 marca 2006 r.) oraz wcześniejszych ustaleń z piosenkarką

Wysokie obcasy, nr 15 (365)



Komentarze




Dodaj komentarz

W górę ↑